poniedziałek, 20 grudnia 2010

bez powodu

Wszystkie latarnie rynku przyozdobione były świątecznymi iluminacjami. Nie dość, że mieniło się to wszystko w różnych kolorach, to jeszcze w regularnych odstępach czasu z oświetlonej na niebiesko studni można było usłyszeć „świąteczną pozytywkę”. Na samym środku rynku stał koksownik z którego unosiły się kłęby gęstego dymu. Snułem się wydeptanymi w skrzypiącym śniegu ścieżkami czekając na znajomą a mróz szczypał mnie po policzkach. Takie chwile uderzają nas jak grom z jasnego nieba, ta niesamowita malowniczość chwili, która właśnie trwa. Nieliczni ludzie pojawiający się na zaśnieżonej płycie rynku, znikający gdzieś w wąskich uliczkach albo drzwiach kolejnych przytulnych lokali. Tłok przy studni, która bez znaczenia jaką mamy porę roku zawsze jest miejscem spotkań. Zmarznięte dłonie szukające odrobiny ciepła przy żarzących się węglach oraz aparaty zbierające te światła, te chwile i pewnie jakąś cząstkę tego wszystkiego naokoło. Razem tworzyło to taki klimat, że buzujące endorfiny ogrzewały mnie od środka. Nie liczyło się nic wcześniej, nic co za chwile… minuta czystego szczęścia prawie bez powodu.

czwartek, 2 grudnia 2010

jak znalazłem pozytyw w negatywie

Przez ostatnie kilka miesięcy nie mogłem narzekać na brak czasu, pomimo to kilka mniejszych czy większych spraw do załatwienia, rzeczy do zrobienia snuło się za mną bez rozwiązania. To lenistwo, rozkojarzenie, częściowo narastający marazm. Ostatnio trwałem między załatwianiem drobnych spraw zaległych a codziennymi zobowiązaniami, które pozwalają na połatanie dzisiaj i przetrwanie jutra w oczekiwaniu na kolejne dni, zdarzenia. Na jutro w pełnym wymiarze. I wydawało mi się, że w tym wszystkim nie może mnie złamać jesienna szarówka, pierwsze zimowe przymrozki, że nie ma czasu ani miejsca na to by pozwolić sobie na zwykłą ludzką słabość. Jednak gdy człowieka łamie, przychodzi taki moment, w którym zostaje powiedzieć „niech się dzieje”. Świat przyjemnie przestał mnie obchodzić, otoczyłem się reklamówką medykamentów przepisanych przez rodzinnego i odpłynąłem w miękkich poduszkach. Walka z chorobą do najprzyjemniejszych nie należy, ale ta cała otoczka wokół może być całkiem przyjemna. Szczególnie jeśli potrafimy sobie na takie zupełne nic pozwolić. Jeśli możemy zatrzymać świat i liczyć na to, że w naprawdę kryzysowej sytuacji będzie miał nam kto przywieźć smaczny sok czy butelkę wody. Telefon schowałem do szuflady, pod rękę przykleiłem sobie coś do czytania, radioodbiornik nastroiłem na nieśmiertelną trójkę (z nocnymi przerwami na odpływanie przy radio Rzeszów). Nocnymi? Co ja mówię. To najbardziej pociągające z tych kilku dni – brak pór dnia i nocy. Choroba wyznaczała sobie własny cykl, ja własny, dzień własny. Spotykaliśmy się gdzieś między jawą a snem, gdzie w tle mruczały przyjemne dźwięki muzyki, słowa albo z przed oczu uciekały składane w zdania litery. Przyjemność tego trwania doceniałem w momentach, w których czułem się lepiej i planowałem jaki film obejrzeć jeszcze o 3 nad ranem by później obudzić się z gulą w gardle, popatrzeć na powoli zamarzający świat za oknem. Kilka kroków, przymknięte powieki i znowu odpływamy w świat w którym nic nie boli, który koi i kołysze.

Po wszystkim uświadomiłem sobie jak bardzo potrzebowałem takiego resetu rzeczywistości. Oczyszczenia fizycznego i przede wszystkim psychicznego. Nabrania dystansu do wszystkiego. Czasu w którym mogę pomyśleć, a gdy to myślenie prowadzi mnie w smutne meandry życia móc je ponownie wyłączyć, przespać, odreagować na spokojnie.
A teraz jestem naładowany energią, może nie tryskam, nie skaczę – ale jest energia, jest nadzieja na lepsze jutro, bo wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują na to, że wreszcie zaczynam od nowa. Trzymajcie kciuki, a w te mroźne zimowe dni życzę Wam zdrowia chociaż „czasami warto zachorować” chociażby po to, żeby na nowo nabrać do życia dystansu.

wtorek, 23 listopada 2010

...

Jestem emocjonalną gąbką. Boję się, że zaraz ktoś mnie wyciśnie, a wtedy zostanie ze mnie niewiele...

wtorek, 2 listopada 2010

Druga twarz marcia funebre

Niedziela: padnięty po całym dniu spędzonym w marmurowym salcesonie*, o 23:08 wsiadam do samochodu, w radiowej trójce słychać dźwięki Marcia funebre z Sonaty b-moll Chopina czyli wszystkim dobrze znanego marszu żałobnego. Odpalam auto i jadę przed siebie, do domu mam zaledwie kilkaset metrów ale noc to zawsze okazja, żeby jeszcze chwile odpłynąć, zebrać myśli, zatoczyć koło wokół tej małej życiowej przestrzeni. Jadę i nie po raz pierwszy czuję nieodpartą pokusę odbycia niekończącej się podróży. Zabrać te kilkaset złotych, które jeszcze mam w kieszeni, zawitać na pierwszą lepszą całodobową stację paliw i po prostu jechać przed siebie na ile starczy mi sił, paliwa i ochoty. Zniknąć w mroku i nie pojawić się więcej, odjechać  bez powrotu w czarną dziurę, w niekończącą się przestrzeń, w otchłań. Nie układać niczego, nie planować, poddać się chwili i nie musieć więcej myśleć o tym co tu i teraz. Spiker kończy opowiadać o historii powstania tego długiego utworu  i serwuje kolejną dawkę muzycznego ukojenia a ja dojeżdżam pod dom. Jak to często, gęsto bywa nie wysiadam, zostaję jeszcze na chwile, dźwięki pozwalają kontynuować rozpoczętą myśl, odpływać dalej. Trwać gdzieś pomiędzy ucieczką w świat zupełnie nieznany, a powrotem do tego co wydarza się od poniedziałku do niedzieli, od początku do końca każdego miesiąca. Siedzę tak jeszcze chwilę, układam ostatni tydzień. Sprawy poważne i błahe, ważne i mniej istotne. Liczba ostatnio przebytych kilometrów, samotna wędrówka po moich ulubionych miejscach w Rzeszowie, emocje jakie potrafi wywołać coś tak z pozoru zwykłego jak lista przebojów a w zasadzie ta cała radiowa magiczna otoczka, która trwa od ilości czasu większej niż moje całe życie czy urodziny Arka, którego tak naprawdę osobiście widziałem i poznałem w 3 dni z tych wszystkich przeżytych – to wszystko działa na mnie tak metafizycznie, jest takie odległe od tego co zaraz spotka mnie za drzwiami domu. Już na miejscu zmywam z siebie cały dzień, zmęczenie, myśli, problemy i wielokrotnie odsyłam się do snu, by rano przebudzić się z ogromnym kacem, pomimo tego, że teoretycznie nic nie wypiłem. Cały dzień głowa kiwa się leniwie, nawet gdy przemykam po cichu cmentarnymi ścieżkami oglądając kolorowe parady chryzantem i świetliki rozpalające tęczowe powleczone kopcącym się od ciepła plastikiem znicze. Nie modlę się, na każdym jednym przystanku myślę, zastanawiam się, pytam po cichu. Jak żyli i czy równie często myśleli by uciec stąd chociaż na chwile, zanim przyszedł czas na tą największą i najdalszą w życiu podróż.
_______________________________________________________

*marmurowy salceson to chyba najbardziej trafne określenie na wzór podłogi w miejscu, w którym zdarza mi się przebywać, pracować, spędzać czas, stąd zacząłem określać tak samą tą przestrzeń.

czwartek, 14 października 2010

W cieniu dębu...

Miejscowość rodzinna mojej matki. Wioseczka wydawałoby się na końcu świata, gdzie wszystko potrafi zatrzymać się na chwilę. Słychać ostatnie koncerty świerszczy grzejących się w jesiennym słońcu, w oddali prace ciągników, ryk krów i szczekanie psów. Takie dźwięki, które nie powodują, że czujemy się jakbyśmy biegli, ale pozwalają na to by zrobić pauzę. Na to by przystanąć i mocno pooddychać tym co nas otacza.

Kilka dni temu byłem tam na cmentarzu. Jedna starowinka sprzątała groby. Najpierw myślałem, że są to groby jej bliskich, jednak po jakimś czasie spostrzegłem, że sprzątała po prostu wszystkie zaniedbane groby. Nagrobki zniszczone czasem i niszczejące dalej z braku opieki, zainteresowania, często bezimienne, bez tabliczek.

Ludzie mawiają, że żyjemy póki trwa pamięć o nas, ale i to krucha rzecz. Wydaje się, że pasowałoby coś po sobie pozostawić. Jakiś znak dla innych, ja tu byłem, żyłem, próbowałem nie ginąć w tłumie.

Pod starym dębem Jezus odpadł z zardzewiałego krzyża, w duchu żartuję sobie że podczas letnich upałów zszedł do cienia, ale w rzeczywistości widok takich niszczejących grobów jest przygnębiający. To znak, że umarła wszelka pamięć, znak że Ci którzy mieliby pamiętać również już odeszli. Chcielibyśmy, żeby coś po nas zostało, może czasami nawet po to żyjemy. Tylko czy postępujemy tak, żeby coś po nas zostać miało? Czy zasłużymy sobie na pamięć innych, a nawet jeśli to jak trwała ona będzie?

Lubię to miejsce, lubię wracać by odkrywać coś na nowo, doceniać coś czego dawniej nie było, mieć jedno z tych miejsc, które bez znaczenia w jakich okolicznościach się tam pojawiliśmy przywołuje do nas nadmiar potrzebnych nam myśli.
Lubię to miejsce, chociaż wiem, że to również element tego co już nigdy nie wróci, umarło a żyje właśnie w tych wspomnieniach i żyć będzie póki żyje tych wspomnień nośnik.

wtorek, 12 października 2010

jednoosobowa produkcja makulatury

Jestem fabryką makulatury. Uwielbiam swoje srebrne długopisy, kolorowe cienkopisy i tanie pióro. Bez znaczenia czy robię coś co ma sens czy nie, coś produktywnego czy zupełnie niepotrzebnego zawsze towarzyszą temu zapisane kartki. Zapisane, zamazane, zarysowane. Piszę słowa wyrwane z kontekstu, zapisuje rzeczy ważne i mniej ważne, rysuję koślawą rzeczywistość, kolejne kartki wypełnia zlepek absurdów a większość tych moich szpargałów ląduje później pomięte w małym białym koszu. Jestem fabryką makulatury. Moje paliwo to owocowa herbata wypijana z dużego zielonego kubka, mieszanki z pozamiatanych magazynów, zapachy ukryte w małym tekturowym kartoniku. Piję, piszę, zgniatam, wyrzucam. Lubię mieć takie malutkie życia wstążki.

wtorek, 5 października 2010

ciągle czekam

Gdyby nie to, że jest październik to za chwile przywitał by mnie wschód słońca. W radiu grają Stairway to heaven, wślizguję się do pustego łóżka, pościel jest nieprzyjemnie zimna. To zimno przenika każdy centymetr mojego ciała, otula je pomimo tego, że staram się ratować kocem. Ciepły oddech i bicie serca nie dają zapomnieć, że żyję. Tulę mocno poduszkę, zamykam oczy i próbuję usnąć jakby jutra miało nie być.

Jesień, taka jaką lubię, wkrada się promieniami słońca by zacząć mój poniedziałek, który z każdą kolejną chwilą jest połączeniem dochodzenia do siebie w ramach rozregulowanych pór dnia i nocy, frustracji spowodowanych mniejszymi i większymi niepowodzeniami oraz brakiem perspektywy na szybką zmianę takiego trwania.

Wieczorem karmię się szczęściem innych, cieszę się z powodzenia w działaniu, nabieram wiary w to, że można. To jeden z tych krótkich przypływów energii, które nawiedzają nas falami by odpłynąć w zderzeniach z rzeczywistością. Po wszystkim odwlekam chwilę, gdy znowu utonę w lodowatych objęciach Morfeusza, chociaż programuję sobie w głowie, że to właśnie po tym konkretnym śnie nabiorę innego spojrzenia na życie.

Codzienne zaczynanie to sztuka nad sztuki, szczególnie jeśli uciekamy przed rutyną, a wszystko inne każe nam czekać.

wtorek, 21 września 2010

dysonans w życiu

Życie płynie powolutku, nic się nie dzieje, nuda. Czasami tylko gdy spojrzę w niebo to chmury uciekają gdzieś na wschód, w tym samym kierunku w którym nocami lecą samoloty migające wesoło w ciemnościach. Siadam przy biurku i rozmyślam o wszystkim i o niczym. Już nie planuje za wiele, bo rzeczy niezrealizowanych, niezorganizowanych snuje się za mną cała masa. Dzisiaj jeszcze świeci słońce, pogoda sprzyja a za oknem od rana słyszę dźwięk kosiarek. To taki czas kiedy uruchamia się te maszyny po raz ostatni, później czyści dokładnie i chowa w czeluściach garażu, komórki czy innego miejsca, gdzie bezpiecznie czekają na kolejny sezon. Jeszcze dwa dni do kalendarzowej zmiany warty, a jesień już zakradła się na lipę za moim oknem. Liście żółkną, ja siwieję, dni uciekają a to wszystko dysonans tego wszystkiego co wokół nas i w życiu jest szybkie i wolne. Mija i stoi. Nie rozwija się a ucieka. Później już będzie tylko bardziej szaro, buro... Czekam, chociaż już chyba nie oczekuje, a w ogrodzie powietrze pachnie wilgocią, niepokojem, dniem w którym wszyscy pójdziemy na wódkę.

poniedziałek, 13 września 2010

I don't like mondays

Poniedziałek leniwie się rozlewa od samego rana. Jest coś w braku sympatii dla początku tego cyklu, który wyznacza każdy kolejny tydzień. W sklepie podczas porannych zakupów między regałami przemykają matki z małymi dzieciakami, emeryci oraz nieuregulowani życiowo jak ja. Powietrze pachnie jesienią a ciszę na przemian przecinają dźwięki z głośników i komentarze brzdąców odnoszące się do sklepowej rzeczywistości. Snuję się tymi alejkami, między pieczywem a nabiałem staram się zaskoczyć - wbić się w bieg zdarzeń, nie myśleć o tym co złe w swej zwykłości. Przypominam sobie scenę z filmu Chmielewskiego, w którym skacowany Bohdan Łazuka „podpina” się do tramwajowego torowiska i beztrosko wraca do domu po nocy spędzonej w lokalu Sofia oraz ciąg absurdalnych zdarzeń dla których ta podróż jest jedynie tłem. Człowiek chciałby być tak poza wszystkim, każdorazowo gdy wszystko „zaczyna się od nowa”.
_______________________________________________________
nie masz pojęcie Bolek jak ja nienawidzę poniedziałku, to wszystko trzeba zaczynać od nowa…”  - mleczarze z wyżej wspomnianego filmu.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Posiadać swoje miejsce

Uciekają minuty, godziny, dni, tygodnie, miesiące. Obudziłem się 12 lipca po 4 godzinach snu i od tego czasu moje dni wyznaczane są porankami i wieczorami, porankami w oparach czarnej jak smoła kawy i wieczorami po których to padam jak martwy albo które ciągnę na siłę do późnych godzin nocnych, tylko po to, żeby coś jeszcze z siebie dać i wyciągnąć coś dla siebie od reszty świata. Dni biegną jak szalone, potykają się o swoje niezdarnie zawiązane sznurówki, a ja przyjmuję to wszystko z pokorą. Wiem, że tak ma być i godzę się na taki a nie inny stan rzeczy. Nic mnie nie goni, jestem ja i kolejne tygodnie a obowiązki dopiero za chwile, jeszcze nie dzisiaj, nie jutro ani pojutrze. Takie trwanie gdzieś pomiędzy, jakby w drodze… A droga jest ciekawa. To zmiana. Zmiana w postrzeganiu miejsca. Są miejsca, w których się żyje, są miejsca które są w nas, nasze małe ojczyzny, miejsca do których się wraca, miejsca w których chcielibyśmy być a nigdy nie będziemy.
Można by mnożyć przymiotnik określające przestrzeń, w której się znajdując czujemy otaczające nas poczucie zadowolenia. Samo szukanie takiego miejsca jest emocjonalną podróżą ekscytacji, zadowolenia i rozczarowań. Tylko, że to już czas, żeby zarzucić kotwicę. Mieć swoje miejsce na ziemi zewnętrznie i wewnętrznie. Miejsce powrotów, uwite gniazdo, pewnik na mapie życia. Centrum wokół którego krąży cała reszta, wokół którego tą całą resztę zbudujemy – praca, relacje międzyludzkie, mniejsze lub większe społeczności, zainteresowania, czas wolny. Miejsce, w którym wszystko się zaczyna i kończy, miejsce które jest punktem zaczepienia, miejsce które pozwala składać wszystko w całość.
Przestrzeń pięknieje w głowie, później zaczyna się realizować. Jest miejsce, są kształty i kąty do wypełnienia, później potrzeba już tylko życia, które na chwile zwolni - pozwoli nabrać oddechu aby później rozpędzić się na nowo. I niech się dzieje życie z ludźmi, zajęciami, obowiązkami, miło wypełnionym czasem wolnym… i przestrzenią, a ona niech nie ma granic skoro i tak będzie miejsce do którego można wracać i do którego wracać będę chciał, by kolejnego dnia nie musieć zaczynać wszystkiego od nowa.

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

nieudolne palenie mostów

Mam słabość do jednej małej kobietki. Od 10 lat miałem do niej słabość. I chociaż nie ma jej w moim życiu, ciągle gdzieś tkwi w zakamarkach mojej głowy, przewija się we wspomnieniach. Za każdym razem, gdy wydaje mi się, że to wszystko jest poukładane ona pojawia się znikąd, odzywa się przez jakiś czas, namiesza w mojej głowie i ponownie znika, a ja zastanawiam się jak to jest możliwe, że szczenięce zadurzenie, gówniarska miłostka potrafiła spowodować takie spustoszenie w moim emocjonalnym JA. Zdaję sobie sprawę, że najwięcej w tym wszystkim jest tęsknoty za czymś co się nie udało, chociaż ani tego już nie będzie ani hipotetycznie gdyby było, nie mogłoby być takie jak za lat szczenięcych. Tylko ciężko mi to sobie wmówić, bo nikt więcej tak mocno nie zaburzył pewnej równowagi która z założenia powinna panować tam w środku. I ile razy staram się po kolejnym takim „przebudzeniu” zakurzonej znajomości sprawę zamknąć ostatecznie, to po jakimś czasie okazuje się że jestem na to chyba zbyt słaby. A te słowa są między innymi po to, żebym wiedział i pamiętał co sobie nie jeden raz już obiecałem. Życie powinno, nawet musi składać się również z tego, że palimy za sobą mosty i nieodwracalnie zamykamy niektóre drzwi... tylko ja się ciągle tego uczę, z lepszymi i gorszymi rezultatami.

poniedziałek, 19 lipca 2010

nocna jazda

Zapada zmrok. Zmęczony wsiadam w samochód i jadę przed siebie. Tego brakowało ostatnimi dniami, chwili zupełnej beztroski. Jadę a niedzielny upał znika gdzieś we wstecznym lusterku mieszając się z przyjemnym uczuciem otulającego mnie na chłodno powietrza. W radio Beata Kozidrak informuje mnie, że „nie ma, nie ma wody na pustyni” co jak nic pasuje do ostatnich akrobacji poziomu rtęci w termometrach. Po intensywnym tygodniu nie wiem zupełnie co ze sobą zrobić. Sesja za mną. Przemknęła całkiem niespodziewanie. Byłem przekonany, że będzie gorzej i zostanę zmuszony do wrześniowego deptania uczelnianych korytarzy. Stało się inaczej a pomimo tego zostaje jakiś niedosyt.

Lubię to samotne przemierzanie najbliższej okolicy, chociaż czuję mocno, że to jakiś element poszukiwania, czas na ułożenie myśli, odreagowanie. Gdy dojeżdżam do „miasteczka” mijam grupki młodych ludzi, którzy radośnie spędzają czas. Taki urok lata, beztroskich chwil i praw młodości, która to jak wiemy bywa szumna, bujna ale to właśnie w sporej mierze te elementy pozwalają nam wspominać ją z rozrzewnieniem. Chciałbym wrócić gdzieś, wrócić kiedyś. Do czasu i miejsca zlokalizowanego chyba jedynie w moich wspomnieniach. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że ja przecież nie jestem taki stary, a zdziadziałem na własne życzenie.

Jeszcze kilka godzin i poniedziałkowy budzik rozpocznie kolejny cykl. Remont w toku, a to nie zostawia zbyt wielu godzin na sen, nie pozwala też na zmartwienia o to czym te dni wypełnię. Zajęć na pewno nie braknie. Z tego też powodu szukanie pracy zarobkowej odłożyłem na kołek przynajmniej na czas tej demolki. Jestem podekscytowany tą całą sytuacją pomimo tego, że pochłania dużo energii tej psychicznej również. Mam takie uczucie, że to kolejne zaczynanie na nowo. Chciałbym żeby tak było, ale też wiem że sam muszę się o to postarać. I na fali w ramach efektu domina zamienić to i owo na lepsze. Lepsze z tego punktu widzenia, z miejsca w którym się znajduję zarówno terytorialnie jak i życiowo.

Wracam tak samo jak wyjechałem. Ja i moje myśli. Fotel przed domem, wyczekiwany chłodny wiatr i nocny śpiew świerszczy. Mógłbym tak usnąć i obudzić się jutro…. „lepsze jutro”. Tylko, że nic nie przychodzi samo, a ja po cichu powtarzam sobie, że nie ma co czekać na to co będzie – a zabrać się i to tworzyć. 

poniedziałek, 21 czerwca 2010

"Wiatru...."

Ostatnio jednym z moich codziennych zajęć jest przeglądanie strony powiatowego urzędu pracy. Codzienne klikando nie ma większego wyjaśnienia ponieważ ani informacje tam zamieszczane nie są tak często aktualizowane, ani nie powinienem się spodziewać, że w dziale z ogłoszeniami o pracę pojawi się coś co pokrywałoby się z moimi oczekiwaniami, ambicjami a chociaż było zajęciem, które dałoby się pełnić przez jakiś czas. Natomiast moje odwiedziny są wynagradzane poznawaniem wszelkiej maści zawodów i stanowisk na jakie w danym momencie jest zapotrzebowanie w regionie. I tak to w mojej głowie rozbrzmiewają powtarzane po cichu słowa i kombinacje słów określające te zajęcia: robotnik szklarniowy, betoniarz, kombajnista, monter sieci kanalizacyjnych, brukarz, sortowacz surowców wtórnych.

Gdy w serwisach ogłoszeniowych zwiększam obszar poszukiwania jest odrobinę lepiej, w co drugim ogłoszeniu poszukują menagera, konsultanta, negocjatora, doradcę. Mnogość zapotrzebowania w sektorze finansowym jest zatrważająca. Pomijając menagera produktów świeżych w większości pozostałych ogłoszeń chodzi o ubezpieczenia, kredyty, pożyczki, otwarte fundusze emerytalne i tego typu usługi, z którymi w dużej mierze trzeba zapukać do drzwi potencjalnego klienta. Mówiąc krótko komiwojażer-domokrążca = zatrudnię od zaraz.

Zabawnie sytuacja przedstawia się w lokalnej prasie, obok nierdzewnych ogłoszeń o pracę w branży budowlanej, która najlepiej ma się o tej porze roku raczej ciężko znaleźć coś więcej niż ogłoszenia o treści: „Aaaaaaaa młode zatrudnię”, „Aaaaaa młode panie, dobre zarobki”.

Ktoś spyta o CV, w końcu wspomniałem o małym ataku na potencjalnych pracodawców. Upatrzone z góry miejsce okazało się placem budowy, gdzie wszystko idzie wprawdzie pełną parą, ale o przyjęciach mowa będzie dopiero pod koniec roku, a nie jak ktoś mi podpowiadał w lipcu. Zresztą mam wrażenie, że na pani dyrektor ośrodka wywarłem raczej marne wrażenie, stąd dwukrotne powtórzenie słów, że ona niczego nie obiecuje i podkreślenie że jej biurko pęka w szwach od innych podań.

W innych przypadkach najczęściej okazuje się, że złożenie papierów ma dopiero sens w momencie, gdy posiadamy tytuł magistra a nasze doświadczenie wynosi minimum rok (ale rzecz jasna im dłuższe tym lepsze).

I gdyby nie fakt, że prawdziwe poszukiwanie dopiero się rozpoczęło, gdyby nie to że nie muszę martwić się o pewne podstawowe rzeczy i że od czasu do czasu mam zajęcie to taka sytuacja na samym początku miała by najlepsze predyspozycje do tego, żeby przerodzić się w stan depresyjny. Konieczność poszukiwania pracy u kogoś i dla kogoś przywraca też odkładaną i przywracaną na przemian myśl, że chyba warto zaryzykować, postawić wszystko na jedną kartę i mocno zacząć myśleć o interesie ciasnym ale własnym.

Aż chce się krzyknąć w przypływie kolejnego słomianego zapału: „Wiatru k… w żagle.”

poniedziałek, 14 czerwca 2010

Setki istnień, jeden świat

Mijamy się w miejskim tłumie, siedzimy obok siebie w autobusach, czekamy razem na dworcu, razem robimy zakupy, wspólnie śpieszymy się na spotkanie o 12, 16, czy 20:15. 
Wieczorem, gdy wracamy do swoich domów zasiadamy razem do komputera, oglądamy te same wiadomości w telewizji czy śmiejemy się z tego samego filmu. Pijemy jedną kawę z innych kubków – albo inne kawy w takich samych kubkach. Gdy ja śpię... ty wstajesz już i biegniesz na zakupy, na zajęcia czy do pracy. Gdy ty kładziesz się spać, ja oglądam świat za oknem popijając herbatę i uśmiechając się wesoło. Setki razy w tym samym momencie spoglądamy w niebo, w to samo niebo, – chociaż patrzymy na nie z innego miejsca Polski czy nawet z innego miejsca w świecie. Ja lubię kolor zielony, ty wybierzesz błękit, fiolet czy każdy inny..... Wszystko, co robimy, wszystko czego nie robimy – składa się na nas, na nasze istnienie produkowane codziennie przez każdą sekundę z 24 godzin. Jesteśmy tak samo inni i tak samo podobni. Wszyscy jesteśmy ludźmi, obywatelami tego świata, naszego świata – a w tym świecie łączą się dziesiątki, setki, tysiące, miliony naszych małych światów. Dla każdego po jednym, wyjątkowym, tak indywidualnym jak on sam.

I chociaż wydawać Ci się może, że nie znasz człowieka po drugiej stronie monitora – to potem masz wrażenie, że jako jeden z wielu wykrada nocą Twoje myśli, jakby oddychał tym samym powietrzem.

Dlatego uśmiecham się szeroko do wszystkich, którzy czytając te słowa piją kawę – podobnie jak ja, gdy pisałem te słowa. I do zobaczenia wszystkim przy oglądaniu naszego wspólnego nieba.

                                                                                                                                                                wystukane 4 lata temu

piątek, 11 czerwca 2010

chaos myśli

Jest czerwiec i pogoda sprzyja. Z nieba leje się skwar. W różnych zakątkach kraju niektórzy za pewne zastanawiali się czy aby ktoś nie zrobił im psikusa. Mieliśmy spektakularną porę deszczową, a teraz przyszedł chyba czas pory suchej. Kompletnie się pogubiłem, uwierzcie mi ale nie znam się na tych nowych porach roku. Z pokorą przyjmuję te temperatury i całą resztę która się z nimi wiąże, a narzekających pytam czy woleli wodę w piwnicy. Odpowiedź jest prosta, ale mimo to nie ukrywają swego niezadowolenia. Taki nasz urok.

Po deszczach, gdy zaświeciło słońce wszyscy naokoło zabrali się za koszenie trawy. To jeden z tych najwspanialszych zapachów, których możemy się spodziewać o tej porze roku, niby nic wielkiego… trawa, truskawki, nagrzana od słońca skóra i wytwarza się taka leniwa atmosfera. Po tym wszystkim z naładowanymi akumulatorami inaczej patrzy się w przyszłość, wszystko wydaje się łatwiejsze. Przynajmniej powinno.

Powtarzanie sobie, że od 3 tygodni piszę CV przestało być śmieszne jakieś 3 tygodnie temu. Dlatego poczyniłem odpowiednie kroki by ustabilizować swoją sytuację. Napisałem co trzeba, zakupiłem ładną białą teczkę z miejscem na nazwisko, z białym sznureczkiem, który można później starannie zawiązać. Wszystko w pełnej gotowości. Wszystko prócz mnie. Bo sam dokładnie nie wiem czego chcę. Wychodzi na to, że boję się jakiegokolwiek przywiązania. Stałej - czegoś co trzyma w miejscu, tworzy więź, zobowiązuje. I paradoksalnie przypominam sobie, że tego w życiu szukałem. Nic nie jest tak łatwe w chwili podjęcia ostatecznej decyzji jak w czasie jej projektowania. Jak się okazuje nie tylko w tym polu nie potrafiłem ostatnio podjąć jednoznacznej decyzji. Potrzebuję wielkiej reformy wewnętrznej i nie jest to nowa potrzeba.

środa, 2 czerwca 2010

Żaden czas nie jest dobry na...

Grześka nie znałem dobrze, właściwie pamiętam go dzisiaj jak przez mgłę. Gdzieś, kiedyś skrzyżowały się nasze życiowe drogi, byliśmy na cześć, przesiadywaliśmy w jednym miejscu i oddychaliśmy tym samym powietrzem. Sytuacja, w której było wtedy wiele takich samych osób jak ja czy on. Spotykali się tam wszyscy z okolicy, gdzie prawie każdy znał każdego. Miejsce cudowne bo wspominam i będę wspominał je zawsze bardzo dobrze, pomimo tego, że bez nas jest dzisiaj raczej bardzo puste. Na pewno jest inne, dalej wspaniałe ale materią tworzenia wspomnień było połączenie miejsca i ludzi. Miejsce bez ludzi nie ma już takiej mocy, a ludzi w większości już nie ma, żyją w innych miejscach, żyją swoim nowym życiem…

Kilkanaście dni temu w regionalnych Nowinach wyczytałem o śmiertelnym potrąceniu 25 latka w miejscowości K. Kierowca porzucił samochód na drodze i uciekł z miejsca wypadku, nie udzielając pomocy. Chociaż bez świadków nie można jednoznacznie określić jak cała ta sytuacja wyglądała, może od razu wiedział że nie ma już kogo ratować. Uciekał bo miał powód, który rozmijał się z jego późniejszym tłumaczeniem na komendzie. Przypominam sobie tamte okoliczne dróżki, wąskie, kręte otoczone lasem. Jeśli kiedykolwiek mówię o swoim jedynym wypadku samochodowym, to właśnie tam spektakularnie znajomy wpakował nas małym fiatem prosto w przydrożny rów. Oczywiście wtedy się nic nie stało. Tego szczęście nie miał jednak 25 letni mieszkaniec miejscowości I. wracając tej nocy do domu, właśnie tymi mało przychylnymi lokalnymi dróżkami. Los chciał, że 45 letni mieszkaniec miejscowości K. prawdopodobnie po zakrapianej imprezie postanowił usiąść za kółkiem i wrócić tak do domu. Tych informacji nie wyczytałem jeszcze z prasy, to miało okazać się dopiero po kilku dniach. A ja w między czasie zobaczyłem na portalu społecznościowym, jak znajome osoby wrzucają jedna za drugą zdjęcia Grześka przepasane czarnym kirem. Trochę mnie wcięło, ale zupełnie nie skojarzyłem tych dwóch spraw. Dopiero w rozmowie ze znajomym poukładałem elementy układanki i ogarnęło mnie takie dziwne uczucie.

Mój rówieśnik z pewnością zostawił kilka pootwieranych projektów, właśnie kończył studia, na pewno planował przyszłość ze swoją dziewczyną, gdzieś w oddali snuła się jakaś perspektywa pracy. Szybsze czy wolniejsze układanie życia, którego już teraz nie ma.
Dzisiaj pozostała po nim przede wszystkim pamięć. Podobno żyjemy póki w innych żyje pamięć o nas….  Dla Grześka ktoś z rodziny założył pośmiertne konto na wcześniej wspomnianej społecznościówce. Ciężko mi w wewnętrznej walce myśli dzisiaj określić czy to dobrze czy źle, czy jest to część tej pamięci czy zupełnie niepotrzebny krok. Na pewno jest to wspólne przeżywanie, które w takich momentach jest ważne…

Dni mijają, a sprawa nie ma jednoznacznego rozwiązania. Z nielicznych informacji nasuwa się kilka pytań, które aż proszą się o odpowiedzi, te raczej nie pojawią się szybko albo nie pojawią się wcale. Jednak jakkolwiek nie zakończy się całe postępowanie, i nawet jeśli ktoś ustali przebieg wydarzeń, to nic już nie wróci mu życia. A o życia kruchości nie myślimy na co dzień tak mocno dopóki nie gaśnie jedno z nich w naszym pobliżu.

piątek, 28 maja 2010

prosty cykl

Akcelerator myśli masz. Powietrze którym oddychasz i w którym pławisz się każdego dnia. Przed snem jak na spowiedzi rozliczasz się z każdej nieskładnie wydanej minuty. Od rana gdzieś pomiędzy błękitem nieba, aż do mroku nocy – krok po kroku układasz życie albo dwa,gdzie nic nie gaśnie gdy pstrykniesz w palce czy zamkniesz drzwi. Bo to jest życie i Ty tu nic nie zamykasz tak naprawdę, prócz codziennych kilku spraw.
                                                                          26.05.2007r.

wtorek, 25 maja 2010

trudne z ludźmi relacje

Jeszcze dobrze nie wyjechałem z Krakowa, nie pomachałem radośnie znajomym na pożegnanie (co za chwile też się miało spieprzyć) a w mojej kieszeni niczym wąż zaczął wiercić się wysłużony telefon. Robił to tego popołudnia kilka razy za każdym razem wróżąc psucie wypracowanego sobie dwudniowym siedzeniem na kanapie i spacerami na balkon spokoju. Zaburzał ten spokój ostatecznie psując go gdzieś na jednym ze skrzyżowań podczas oczekiwania na zielone światło. Tym razem po małym ekraniku rozbiegły się czarne literki, z których ostatnie były trochę pytaniem, trochę oskarżeniem

„nasze ostatnie spotkanie było sztuczne”.
„że co kur…” – pomyślałem.

Szybko odgrzebałem w pamięci zeszłotygodniową kawę. Najpierw wyszło, że jestem aspołeczny, tzn. tak to wydedukowałem analizując to deszczowe, sobotnie popołudnie przez pryzmat wyczytanego właśnie oskarżenia. Następne literki, w kolejnych sms’ach przedstawiały mi niby mój punkt widzenia. Takie czytanie w moich myślach czy cokolwiek to było. Wiecie, w końcu też tak może miewacie, że inni ludzie wiedzą od Was lepiej co o nich myślicie, jacy są i dlaczego się odzywacie bądź nie odzywacie ustawieni pod ostrzałem pytań, które ciężko przetworzyć natychmiast w sensowną odpowiedź.

Bo chyba o niczym nie mówi się z taką trudnością jak o tym, co u nas. Szczególnie jeśli staramy sobie poradzić z tym, żeby było dobrze, a nic z tego co robimy nie zmierza w tym kierunku. Na co dzień zdawkowe „dzięki OK”, albo „weź nawet nie pytaj” są już normą, może dlatego jeśli już trafi się ktoś, kto interesuje się drugim człowiekiem wydaje się zjawiskiem podejrzanym. Lubimy ale boimy się rozmawiać tak naprawdę szczerze.

Potknąłem się w świecie, który chciałbym, żeby otaczał nas na co dzień. I pomimo tego, że zostałem przeproszony dnia drugiego co powinno odsunąć jakiekolwiek poczucie winy, miałem czas aby po raz kolejny uświadomić sobie i własne słabe ogniwa w relacjach międzyludzkich. Tych prostych i tych skomplikowanych.

PS. Ale, żeby nie wiało taką straszną powagą to po weekendzie mam refleksję powodziową, taki trochę czarny humor. Mianowicie: zalałem się w Krakowie.

piątek, 21 maja 2010

czeski błękit

Przez tą jesień w maju można odlecieć całkiem. Zamknąć się, zamyślić w poszukiwaniu błękitów, których nie ma. I tak kilka dni temu odkurzyłem sobie twórczość Jaromira. Muzyka sama w sobie jest piękna, śpiew również.... motywacja, żeby kolejne i kolejne teksty poznawać w rodzimej wersji (stąd szperanie za tłumaczeniami - chwała za nie) bo i one zachwycają wyjątkowo. I tak od uśmiechu do smutku, od życia do śmierci w wachlarzu nastrojów ale jednak z nutą jak najbardziej pozytywną. Bo moi drodzy jak tu się nie uśmiechać z taką dawką "muzycznego błękitu", nawet gdy za oknem szaro.

Biorę ponton i na weekend płynę do Krakowa. 

wtorek, 18 maja 2010

kilka kropel

kap…
Zaczęło się niewinnie. Ciepły wiosenny deszczyk. Po takich zawsze asfalt schnie szybko a w powietrzu pozostaje przyjemnie znajomy zapach, przywołujący w jednym momencie wspomnienia wszystkich takich chwil „zaraz po deszczu”.

kap kap…
Zagrzmiało gdzieś w oddali a kolejny wiosenny deszcz zamienił się w mocarne przedstawienie. Podniebna czarna kurtyna miała odsłonić nam motyw znany z filmu Roberta Zemickisa, kiedy to w Wietnamie gdy raz zaczęło, nie mogło się skończyć i Forest poznał wszystkie możliwe rodzaje deszczu. Pogoda nie rozpieszczała nas może różnorodnością, ale szczodrości w postaci podarowanych nam kropel nie da się jej odmówić.

kap kap kap…
Przelotny poranny deszcz, popołudniowe siąpienie czy nawet wieczorna ulewa nie są aż tak uciążliwe gdy jesteśmy w miejscu. Gorzej jak trzeba się często przemieszczać. A w weekend wyjątkowo aura przypomniała nam o swojej mokrej szczodrości. Wycieraczki co rusz dostawały zadyszki, a strugi wody uciekały przed bieżnikiem opon. Ciężko określić gdzie dokładnie ponieważ asfalt znikał w deszczowych kałużach.

kap kap kap kap…
Nie ma prądu może i lepiej, bo padałem już ze zmęczenia. Gdzieś za oknem oprócz ciągle obecnego deszczu słychać kolejne syreny wozów strażackich. Od kiedy wróciłem do domu słyszę je regularnie. Pompy chodzą pełną parą, niektórzy nie mogą dojechać do swoich domów, a inni są z nich przewożeni do hoteliku w ośrodku sportu. W takich momentach cieszę się, że mieszkamy wyżej.

kap kap kap kap kap…
Rzeka, która zazwyczaj płynie gdzieś w oddali, dzisiaj jest jedną z pierwszych rzeczy, które widzę po przebudzeniu. Czyjeś pola toną w rwących nurtach a z nieba leci paskudna mżawka. Takie dni są wyjątkowo nieprzyjemne, szczególnie jeśli pewne sytuacje przeliczymy na czyjeś nieszczęście, a dalsze informacje to kolejne zalane miejsca i średnio przychylne prognozy na następne dni.

piątek, 14 maja 2010

uciekające lata

Ewidentnie się starzeję. Tak, brzmi to śmiesznie jeśli przeliczymy stan o jakim mówię na lata w metryce. Jednak ze starzeniem się związany jest spadek beztroski, narastające poczucie braku czasu i natłok obowiązków, albo bezradność w starciu z rzeczywistością, która funduje nam te symptomy uciekających lat. Kiedyś wszystko było jakby łatwiejsze, a problemy dnia codziennego miały błahe podłoże, które z dzisiejszego punktu widzenia dałoby się rozwiązać w kilka chwil. I tak z każdym kolejnym, kolejnym i kolejnym etapem życia. To jak z maturą, przy której zapewniałem maturzystów, że to kolejna poprzeczka do przeskoczenia, po której wcale nie ma końca i po którym dalej wcale nie będzie łatwiej. Też przeżyłem moment, w życiu w którym i mnie ktoś uspokajał a jednocześnie uświadamiał w ten sam sposób.

Na juwenaliach stanąłem z boku, powoli sącząc przygotowaną przez siebie miksturę składającą się z zawartości dwóch zielonych butelek. W miarę tego jak nabierałem kolorów, rosło moje zadowolenie, że widzę tych kilka znajomych twarzy, jednocześnie uświadamiając sobie jak rzadko się widujemy. Wokół nas masa młodzieży. Młodzieży która rocznikowo coraz bardziej i bardziej oddala się od mojej metryki i przybliżającej moje dawne lęki, że coraz więcej fajnych osób niebawem zacznie mówić do mnie „proszę pana”.

Tłum gęstniał, kolejne zespoły szarpały struny w swoich gitarach a ja oglądałem tą beztroskę, na którą oni mogą sobie jeszcze pozwolić. Mogących nie wyrywając się od codziennych obowiązków zamienić imprezę w akademiku na wielką imprezę pod chmurką, na której nie liczy się nic więcej jak dobra zabawa i ilość przetworzonych wesoło płynów. Nie myśląc przy tym tak bardzo o tym, że już jutro trzeba wrócić do pracy bądź jej braku a co za tym idzie poszukiwania miejsca dla siebie. W końcu dla nich przyszłość to jutro, które nie nadejdzie już teraz ale zaraz potem. Jest jeszcze chwila czasu. W końcu myślenie o przyszłości bywa mgliste zawsze kiedy tego chcemy i możemy przedłużyć własne „dojrzewanie” według własnej woli, na tyle na ile pozwala nam sytuacja w życiu.

Podejmujemy decyzje, w różny sposób warząc to jakie konsekwencje mogą przynosić w naszym życiu. Ja kiedyś w imię układania własnej przyszłości zrezygnowałem z miejsc, które dawały mi pewną beztroskę, w których nie było problemu ze znalezieniem czasu by spotkać się z ludźmi, w których wszystko było tymczasowe ale pełne przyjemnych barw. Spodziewałem się, że przyśpieszę układanie życia na własne konto, że nabiorę wiatru w żagiel w momencie, gdy reszta dopiero będzie rozglądać się za miejscem dla siebie…

Dzisiaj okazuje się, że utraciłem coś czego i tak nie dałoby się zatrzymać, coś z czym trzeba się kiedyś pożegnać – a zafundowałem sobie trwanie gdzieś pomiędzy. W poczekalni dla ludzi szukających miejsca dla siebie, a niezdecydowanych na tyle by wykonać kilka stanowczych kroków, które przynoszą wymierne korzyści.

Jedną z oznak tego, że lata mijają są kolejne rzeczy, które tracimy i chociaż chcemy je w jakiś sposób reanimować, one nigdy nie będą smakowały już tak samo, bo oglądamy je z innej strony i smakujemy przez pryzmat innych spraw.

poniedziałek, 10 maja 2010

politycznie

Kolejne wybory. Prezydenckie już w czerwcu, jesienią samorządowe, a za rok parlamentarne. Wszystkie zabiegi związane z promowaniem jedynie słusznej władzy, z promowaniem jedynie słusznych kandydatów, masa nieuniknionych sporów między politykami, sporów między publicystami, między szarymi obywatelami – to wszystko dodatkowo uprzykrzy nam spojrzenie na polityczną arenę, która od lat zbiera niepochlebne opinie i zbierać będzie nadal. Wystarczy otworzyć rano jedno oko, wstać nieśmiało z łóżka, ręką machnąć przełącznik w radioodbiorniku bądź nadusić czerwony guzik na pilocie od TV i zaczyna się gra słów, której zwycięzca może liczyć na dodatkowe poparcie bądź kolejne wiadro pomyj. A te pojawiają się gdzie tylko mogą. Komentarze pod jakimkolwiek artykułem związanym z działalnością polityczną kraju, pod doniesieniami z zakresu gospodarki, to albo sączący się nieustannie jad, prowokacje albo niekończące się przepychanki niepodparte rzeczowymi argumentami. Do tego nie trzeba nawet polityki, wystarczy artykuł obojętnej treści – w końcu Polacy mają dar. Potrafią dopieprzyć każdemu, z każdej strony i w każdym momencie, bez względu na okoliczności. Szczególnie jeśli można bezkarnie, z pozoru anonimowo usiąść za monitorem swojego komputera i wklepać w klawiaturę kilka gorzkich słów.

I codziennie oglądam, słucham, czytam wynik tych przepychanek, które uświadamiają mi jak bardzo brzydzę się tym wszystkim. Jak bardzo męczy mnie ta sytuacja, w której tak naprawdę muszę zagłosować nie dając głosu jednemu kandydatowi a odbierając go drugiemu. Pocieszającym powinien być fakt, że takie sytuacje mają miejsce wszędzie, że polityka nigdzie nie jest 100% zdrowa, że niejednokrotnie w innych krajach ludzie głosując za czymś głosują przeciw czemuś. Zapytam tylko w próżnię… czy my nie zasługujemy na odrobinę normalności? Jeśli tak, to jak ona miałaby wyglądać.

Nie opierajcie się jedynie na zdaniu innych, we własnym zakresie rozważcie „za i przeciw” i wybierzcie rozsądnie. Chociaż jaki nie będzie wynik jednych, drugich, trzecich, czwartych i kolejnych wyborów, nie wiem jak Wy, ale ja budzę się nie raz z poczuciem odpowiedzialności za swoje decyzje, poczuciem zawodu i żalem z braku ewentualnych alternatyw jeśli znowu się nie powiedzie.

raz, raz, dwa...

Podobno nie sztuką jest zacząć. Podobno prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym jak kończy. Podobno ta chęć wysypania z siebie nadmiaru słów może ocierać się o grafomanię i najpewniej bywać tak będzie i tym razem. A jednak dla mnie zawsze największym problemem było trwać w konsekwentnym postanowieniu. Kontynuować to co rozpoczynałem, trzymać pewien poziom a jednocześnie przemycać sporo treści o sobie, nie pisząc wprost. To ostatnie wychodziło mi raczej średnio, albo pękało coś w środku i pisałem zbyt osobiście czego później albo się wstydziłem albo żałowałem.

Mimo wszystko potrzebny jest mi taki wentyl do upuszczania ciśnienia z natłoku myśli. Z natłoku, który kłębi się gdzieś w zakamarkach głowy i czasami właśnie takiego ujścia poszukuje dla tych myśli mniej lub bardziej istotnych. Dlatego to zaczynam po raz kolejny w ramach porządkowania świata wokół samego siebie.