wtorek, 5 października 2010

ciągle czekam

Gdyby nie to, że jest październik to za chwile przywitał by mnie wschód słońca. W radiu grają Stairway to heaven, wślizguję się do pustego łóżka, pościel jest nieprzyjemnie zimna. To zimno przenika każdy centymetr mojego ciała, otula je pomimo tego, że staram się ratować kocem. Ciepły oddech i bicie serca nie dają zapomnieć, że żyję. Tulę mocno poduszkę, zamykam oczy i próbuję usnąć jakby jutra miało nie być.

Jesień, taka jaką lubię, wkrada się promieniami słońca by zacząć mój poniedziałek, który z każdą kolejną chwilą jest połączeniem dochodzenia do siebie w ramach rozregulowanych pór dnia i nocy, frustracji spowodowanych mniejszymi i większymi niepowodzeniami oraz brakiem perspektywy na szybką zmianę takiego trwania.

Wieczorem karmię się szczęściem innych, cieszę się z powodzenia w działaniu, nabieram wiary w to, że można. To jeden z tych krótkich przypływów energii, które nawiedzają nas falami by odpłynąć w zderzeniach z rzeczywistością. Po wszystkim odwlekam chwilę, gdy znowu utonę w lodowatych objęciach Morfeusza, chociaż programuję sobie w głowie, że to właśnie po tym konkretnym śnie nabiorę innego spojrzenia na życie.

Codzienne zaczynanie to sztuka nad sztuki, szczególnie jeśli uciekamy przed rutyną, a wszystko inne każe nam czekać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz