wtorek, 23 listopada 2010

...

Jestem emocjonalną gąbką. Boję się, że zaraz ktoś mnie wyciśnie, a wtedy zostanie ze mnie niewiele...

wtorek, 2 listopada 2010

Druga twarz marcia funebre

Niedziela: padnięty po całym dniu spędzonym w marmurowym salcesonie*, o 23:08 wsiadam do samochodu, w radiowej trójce słychać dźwięki Marcia funebre z Sonaty b-moll Chopina czyli wszystkim dobrze znanego marszu żałobnego. Odpalam auto i jadę przed siebie, do domu mam zaledwie kilkaset metrów ale noc to zawsze okazja, żeby jeszcze chwile odpłynąć, zebrać myśli, zatoczyć koło wokół tej małej życiowej przestrzeni. Jadę i nie po raz pierwszy czuję nieodpartą pokusę odbycia niekończącej się podróży. Zabrać te kilkaset złotych, które jeszcze mam w kieszeni, zawitać na pierwszą lepszą całodobową stację paliw i po prostu jechać przed siebie na ile starczy mi sił, paliwa i ochoty. Zniknąć w mroku i nie pojawić się więcej, odjechać  bez powrotu w czarną dziurę, w niekończącą się przestrzeń, w otchłań. Nie układać niczego, nie planować, poddać się chwili i nie musieć więcej myśleć o tym co tu i teraz. Spiker kończy opowiadać o historii powstania tego długiego utworu  i serwuje kolejną dawkę muzycznego ukojenia a ja dojeżdżam pod dom. Jak to często, gęsto bywa nie wysiadam, zostaję jeszcze na chwile, dźwięki pozwalają kontynuować rozpoczętą myśl, odpływać dalej. Trwać gdzieś pomiędzy ucieczką w świat zupełnie nieznany, a powrotem do tego co wydarza się od poniedziałku do niedzieli, od początku do końca każdego miesiąca. Siedzę tak jeszcze chwilę, układam ostatni tydzień. Sprawy poważne i błahe, ważne i mniej istotne. Liczba ostatnio przebytych kilometrów, samotna wędrówka po moich ulubionych miejscach w Rzeszowie, emocje jakie potrafi wywołać coś tak z pozoru zwykłego jak lista przebojów a w zasadzie ta cała radiowa magiczna otoczka, która trwa od ilości czasu większej niż moje całe życie czy urodziny Arka, którego tak naprawdę osobiście widziałem i poznałem w 3 dni z tych wszystkich przeżytych – to wszystko działa na mnie tak metafizycznie, jest takie odległe od tego co zaraz spotka mnie za drzwiami domu. Już na miejscu zmywam z siebie cały dzień, zmęczenie, myśli, problemy i wielokrotnie odsyłam się do snu, by rano przebudzić się z ogromnym kacem, pomimo tego, że teoretycznie nic nie wypiłem. Cały dzień głowa kiwa się leniwie, nawet gdy przemykam po cichu cmentarnymi ścieżkami oglądając kolorowe parady chryzantem i świetliki rozpalające tęczowe powleczone kopcącym się od ciepła plastikiem znicze. Nie modlę się, na każdym jednym przystanku myślę, zastanawiam się, pytam po cichu. Jak żyli i czy równie często myśleli by uciec stąd chociaż na chwile, zanim przyszedł czas na tą największą i najdalszą w życiu podróż.
_______________________________________________________

*marmurowy salceson to chyba najbardziej trafne określenie na wzór podłogi w miejscu, w którym zdarza mi się przebywać, pracować, spędzać czas, stąd zacząłem określać tak samą tą przestrzeń.