wtorek, 2 listopada 2010

Druga twarz marcia funebre

Niedziela: padnięty po całym dniu spędzonym w marmurowym salcesonie*, o 23:08 wsiadam do samochodu, w radiowej trójce słychać dźwięki Marcia funebre z Sonaty b-moll Chopina czyli wszystkim dobrze znanego marszu żałobnego. Odpalam auto i jadę przed siebie, do domu mam zaledwie kilkaset metrów ale noc to zawsze okazja, żeby jeszcze chwile odpłynąć, zebrać myśli, zatoczyć koło wokół tej małej życiowej przestrzeni. Jadę i nie po raz pierwszy czuję nieodpartą pokusę odbycia niekończącej się podróży. Zabrać te kilkaset złotych, które jeszcze mam w kieszeni, zawitać na pierwszą lepszą całodobową stację paliw i po prostu jechać przed siebie na ile starczy mi sił, paliwa i ochoty. Zniknąć w mroku i nie pojawić się więcej, odjechać  bez powrotu w czarną dziurę, w niekończącą się przestrzeń, w otchłań. Nie układać niczego, nie planować, poddać się chwili i nie musieć więcej myśleć o tym co tu i teraz. Spiker kończy opowiadać o historii powstania tego długiego utworu  i serwuje kolejną dawkę muzycznego ukojenia a ja dojeżdżam pod dom. Jak to często, gęsto bywa nie wysiadam, zostaję jeszcze na chwile, dźwięki pozwalają kontynuować rozpoczętą myśl, odpływać dalej. Trwać gdzieś pomiędzy ucieczką w świat zupełnie nieznany, a powrotem do tego co wydarza się od poniedziałku do niedzieli, od początku do końca każdego miesiąca. Siedzę tak jeszcze chwilę, układam ostatni tydzień. Sprawy poważne i błahe, ważne i mniej istotne. Liczba ostatnio przebytych kilometrów, samotna wędrówka po moich ulubionych miejscach w Rzeszowie, emocje jakie potrafi wywołać coś tak z pozoru zwykłego jak lista przebojów a w zasadzie ta cała radiowa magiczna otoczka, która trwa od ilości czasu większej niż moje całe życie czy urodziny Arka, którego tak naprawdę osobiście widziałem i poznałem w 3 dni z tych wszystkich przeżytych – to wszystko działa na mnie tak metafizycznie, jest takie odległe od tego co zaraz spotka mnie za drzwiami domu. Już na miejscu zmywam z siebie cały dzień, zmęczenie, myśli, problemy i wielokrotnie odsyłam się do snu, by rano przebudzić się z ogromnym kacem, pomimo tego, że teoretycznie nic nie wypiłem. Cały dzień głowa kiwa się leniwie, nawet gdy przemykam po cichu cmentarnymi ścieżkami oglądając kolorowe parady chryzantem i świetliki rozpalające tęczowe powleczone kopcącym się od ciepła plastikiem znicze. Nie modlę się, na każdym jednym przystanku myślę, zastanawiam się, pytam po cichu. Jak żyli i czy równie często myśleli by uciec stąd chociaż na chwile, zanim przyszedł czas na tą największą i najdalszą w życiu podróż.
_______________________________________________________

*marmurowy salceson to chyba najbardziej trafne określenie na wzór podłogi w miejscu, w którym zdarza mi się przebywać, pracować, spędzać czas, stąd zacząłem określać tak samą tą przestrzeń.

2 komentarze:

  1. Z każdym przemijającym rokiem myśli takie jak te, o których piszesz nachodzą mnie z coraz większym natręctwem. Mam jednak przeczucie, że ucieczka niczego nie zmieni, poza opakowaniem codzienności. Być może zmieni się widok za oknem, ale widok pod powiekami pozostanie ten sam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja się dopytuję, dlaczego nie ma wzmianki o mej skromnej osobie, która umilała Autorowi czas swoimi błyskotliwymi sms-ami? :P

    OdpowiedzUsuń