poniedziałek, 20 grudnia 2010

bez powodu

Wszystkie latarnie rynku przyozdobione były świątecznymi iluminacjami. Nie dość, że mieniło się to wszystko w różnych kolorach, to jeszcze w regularnych odstępach czasu z oświetlonej na niebiesko studni można było usłyszeć „świąteczną pozytywkę”. Na samym środku rynku stał koksownik z którego unosiły się kłęby gęstego dymu. Snułem się wydeptanymi w skrzypiącym śniegu ścieżkami czekając na znajomą a mróz szczypał mnie po policzkach. Takie chwile uderzają nas jak grom z jasnego nieba, ta niesamowita malowniczość chwili, która właśnie trwa. Nieliczni ludzie pojawiający się na zaśnieżonej płycie rynku, znikający gdzieś w wąskich uliczkach albo drzwiach kolejnych przytulnych lokali. Tłok przy studni, która bez znaczenia jaką mamy porę roku zawsze jest miejscem spotkań. Zmarznięte dłonie szukające odrobiny ciepła przy żarzących się węglach oraz aparaty zbierające te światła, te chwile i pewnie jakąś cząstkę tego wszystkiego naokoło. Razem tworzyło to taki klimat, że buzujące endorfiny ogrzewały mnie od środka. Nie liczyło się nic wcześniej, nic co za chwile… minuta czystego szczęścia prawie bez powodu.

czwartek, 2 grudnia 2010

jak znalazłem pozytyw w negatywie

Przez ostatnie kilka miesięcy nie mogłem narzekać na brak czasu, pomimo to kilka mniejszych czy większych spraw do załatwienia, rzeczy do zrobienia snuło się za mną bez rozwiązania. To lenistwo, rozkojarzenie, częściowo narastający marazm. Ostatnio trwałem między załatwianiem drobnych spraw zaległych a codziennymi zobowiązaniami, które pozwalają na połatanie dzisiaj i przetrwanie jutra w oczekiwaniu na kolejne dni, zdarzenia. Na jutro w pełnym wymiarze. I wydawało mi się, że w tym wszystkim nie może mnie złamać jesienna szarówka, pierwsze zimowe przymrozki, że nie ma czasu ani miejsca na to by pozwolić sobie na zwykłą ludzką słabość. Jednak gdy człowieka łamie, przychodzi taki moment, w którym zostaje powiedzieć „niech się dzieje”. Świat przyjemnie przestał mnie obchodzić, otoczyłem się reklamówką medykamentów przepisanych przez rodzinnego i odpłynąłem w miękkich poduszkach. Walka z chorobą do najprzyjemniejszych nie należy, ale ta cała otoczka wokół może być całkiem przyjemna. Szczególnie jeśli potrafimy sobie na takie zupełne nic pozwolić. Jeśli możemy zatrzymać świat i liczyć na to, że w naprawdę kryzysowej sytuacji będzie miał nam kto przywieźć smaczny sok czy butelkę wody. Telefon schowałem do szuflady, pod rękę przykleiłem sobie coś do czytania, radioodbiornik nastroiłem na nieśmiertelną trójkę (z nocnymi przerwami na odpływanie przy radio Rzeszów). Nocnymi? Co ja mówię. To najbardziej pociągające z tych kilku dni – brak pór dnia i nocy. Choroba wyznaczała sobie własny cykl, ja własny, dzień własny. Spotykaliśmy się gdzieś między jawą a snem, gdzie w tle mruczały przyjemne dźwięki muzyki, słowa albo z przed oczu uciekały składane w zdania litery. Przyjemność tego trwania doceniałem w momentach, w których czułem się lepiej i planowałem jaki film obejrzeć jeszcze o 3 nad ranem by później obudzić się z gulą w gardle, popatrzeć na powoli zamarzający świat za oknem. Kilka kroków, przymknięte powieki i znowu odpływamy w świat w którym nic nie boli, który koi i kołysze.

Po wszystkim uświadomiłem sobie jak bardzo potrzebowałem takiego resetu rzeczywistości. Oczyszczenia fizycznego i przede wszystkim psychicznego. Nabrania dystansu do wszystkiego. Czasu w którym mogę pomyśleć, a gdy to myślenie prowadzi mnie w smutne meandry życia móc je ponownie wyłączyć, przespać, odreagować na spokojnie.
A teraz jestem naładowany energią, może nie tryskam, nie skaczę – ale jest energia, jest nadzieja na lepsze jutro, bo wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują na to, że wreszcie zaczynam od nowa. Trzymajcie kciuki, a w te mroźne zimowe dni życzę Wam zdrowia chociaż „czasami warto zachorować” chociażby po to, żeby na nowo nabrać do życia dystansu.