niedziela, 27 lutego 2011

jutro nie umiera nigdy / 17

Zlikwidowałem, wyłączyłem, wysłałem na wczasy, w niepamięć, do diabła, w delegację wysłałem, odwiozłem, zapomniałem, przekląłem wszystkie budziki świata. Zamknąłem zmęczone oczy i nie pamiętałem wcale jaki mamy dzień, jaki tydzień, jaki miesiąc. Najnormalniej w świecie zgasiłem wszystkie światła, zamknąłem wszystkie stronice, wszystkich pootwieranych książek, napoczętych rozdziałów, zdusiłem ostatnie płomienie, zalążki myśli i działania. Nadusiłem klamkę, domknąłem drzwi, w zamku energicznym ruchem przekręciłem klucz, aż jego zgrzyt przeszył głuchą, bez dźwięków już przestrzeń. Zasnąłem tak niesiony w lekkim przeświadczeniu o tym, że jutra już nie będzie i zupełnie ale zupełnie mnie to nie obchodziło.

Jednak poranek był na swoim miejscu. Rozwleczony, sflaczały, wyprany, wypluty, wstępnie bez smaku i zapachu. Ciągnął się nieopisanym zmęczeniem, niewytłumaczalnym jeśli spojrzymy na niego przez pryzmat przespanych godzin. Za oknem panował spokój, obraz który powodował dodatkowy bezwład ciała, które przy niskiej temperaturze panującej w pomieszczeniu stało się wielkim przyjacielem ciepłego koca, wygodnego materaca i miękkiej poduszki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz