sobota, 11 czerwca 2011

rozstania / 35

Znajoma, która razem ze mną odchodziła dzisiaj z zakładu pracy, który chcąc nie chcąc nazywaliśmy przez ostatnie pół roku Domem - powiedziała, że nie zostało tam po nas nic więcej jak dusza. Dodałbym do tego kilka dni bolącej głowy, garść siwych bądź straconych włosów. Mimo tego pozostaje jakiś żal. W środę po południu wszystko odłożyłem na kołek i to był początek mojego końca. Przed dopełnieniem formalności miałem luz, czas na wyciszenie się, poskromienie i ukołysanie myśli. Dzisiaj rano byłem święcie przekonany, że wpadnę, załatwię formalności. Podpiszę co trzeba, oddam co trzeba i co trzeba odebrać odbiorę i wyjdę. Tak przynajmniej mi się wydawało. Powietrze uleciało ze mnie w momencie, w którym musiałem stanąć przed tymi ludźmi, spróbować się pożegnać, powiedzieć kilka słów przez gulę, która utknęła gdzieś w gardle. Wzruszyłem się nie na żarty, gdy uświadomiłem sobie, że nie będę na co dzień oglądał tych wszystkich osób, z którymi i dla których pracowałem. Paradoksalnie ostatnio było tam duszno, ale żal kończyć, w momencie gdy to wszystko się dopiero zaczęło.

Miękki jestem.
A w poniedziałek mam iść porozmawiać z byłą szefową.
I nie wiem kompletnie, po co, na co, w jakim celu?

3 komentarze:

  1. Zazdroszczę relacji z ludźmi z pracy i pewnie więcej - atmosfery w pracy. Nieprawdopodobne jak dla mnie.

    OdpowiedzUsuń
  2. To właśnie jakaś zagadka wielka dla mnie. Bo nawet jeśli z kimś miałem utarczki związane z pracą, to na poziomie prywatnym dogadywaliśmy się OK. Nawet przymrużałem oko na pewną nieszczerość ze strony niektórych. Kurde rzeczywiście za miękki jestem.

    OdpowiedzUsuń
  3. U mnie trochę podobnie - dzisiaj wywiozłam większość ubrań z miejsca, który przed ostatnich 8 miesięcy z hakiem był moim Domem. A niedługo przyjdzie mi spakować wszystkie moje książki, pozabierać zdjęcia, spakować drobiazgi, których jest ogrom, zabrać kubek z szafki i wszystko to, co ze sobą przywiozłam i co nagromadziłam na miejscu.

    OdpowiedzUsuń